
Dotarliśmy do przelewów, które wskazują, że Marek Jakubiak, gdy startował na prezydenta w 2020 r., kupił, a następnie wykorzystał przy rejestracji swojej kandydatury sfałszowane podpisy poparcia. Organizujący je dla niego człowiek dziś jest pełnomocnikiem komitetu Artura Bartoszewicza. - Nikogo się nie boimy. W tych wyborach też leci lewizna - mówi nam jedna z osób biorąca udział w fałszowaniu podpisów.
Tak Jakubiak kupował listy poparcia. Ujawniamy przelewy
Afera wokół kandydata na prezydenta Marka Jakubiaka wybuchła w 2020 roku, tuż przed wyborami, gdy znany biznesmen i polityk po raz pierwszy ubiegał się o urząd prezydenta. Wówczas do "Gazety Wyborczej” zgłosiła się grupa Ukraińców i Białorusinów. Twierdzili, że przez 10 dni - na zlecenie nieznanego szerzej Mateusza Piepiórki - przygotowywali sfałszowane listy poparcia dla Marka Jakubiaka.
“Osoby realizujące pracę dostawały od organizatorów wykazy ludności z imieniem i nazwiskiem, numerem PESEL i adresem, jak również karty »Komitetu wyborczego Kandydata na Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Marka Jakubiaka«. Następnie przepisywały dane z wykazów na karty” - tak “Wyborcza” opisywała przestępczy proceder.
Jakubiak wszystkiego się wyparł i pozwał gazetę w trybie wyborczym. W sądzie poniósł jednak porażkę, w obu instancjach. Sprawę zaczęła badać prokuratura, śledztwo wlecze się do dziś. Tymczasem nam udało się dotrzeć do nowych dowodów w tej sprawie, obciążających Jakubiaka, który bierze udział także w tegorocznych wyborach.
Sto tysięcy od Jakubiaka
Dotarliśmy do ośmiu przelewów wysłanych z prywatnego rachunku Marka Jakubiaka na konto spółki Chris House, oficjalnie zajmującej się nieruchomościami. Największym udziałowcem tej spółki był Mateusz Piepiórka - ten sam, którego zwerbowani do fałszowania list poparcia Ukraińcy i Białorusini, określali mianem organizatora całego procederu. Dysponujemy bankowymi potwierdzeniami przelewów zlecanych przez Jakubiaka. Polityk za podpisy zapłacił niemało: łącznie 100 tys. zł.
Sam Piepiórka to tajemnicza postać. Nie wychyla się, woli pozostawać w cieniu. Jest młody, ma 26 lat, studiuje prawo. W "podpisach" specjalizuje się od 6 lat. Szlify zdobywał u boku Maxa Kolonki. Miał zostać albo był jego pełnomocnikiem. Dziś już nie wiadomo, bo panowie się pokłócili. Piepiórka twierdzi, że odszedł od Kolonki, a Kolonko twierdzi, że sam wyrzucił go z hukiem. We wspomnianym śledztwie dotyczącym fałszowania list poparcia dla Jakubiaka, Piepiórka złożył już zeznania. Jednak co szczególnie ciekawe, dziś jest szefem komitetu wyborczego innego, szerzej nieznanego kandydata na prezydenta dr. Artura Bartoszewicza, pracownika SGH, który w zadziwiający sposób i w zawrotnym tempie zdołał uzyskać w czasie kampanii 248 tys. podpisów poparcia. Do tego wątku jeszcze wrócimy.
Pochwalne esemesy
W jaki sposób fałszowano podpisy dla Marka Jakubiaka? Wynajętych do tego pracowników zgromadzono wiosną 2020 roku w dwóch pokojach biurowych budynku przy ul. Kopernika 30 w Warszawie. Wcześniej na Facebooku pojawiło się ogłoszenie z propozycją, napisane po rosyjsku, o następującej treści:
"Warszawa. Przepisywanie książki. Od 40 zł. za godzinę. Potrzebuję pilnie pracownika".
Jeden z przepisujących poźniej podpisy mężczyzn tak opisywał swoją pracę:
"Polegała one na wypełnianiu kartek. Pracowników informowano, że praca jest wykonywana ze względu na konieczność opracowania spisów wyborców, których nie można zrealizować w urzędach państwowych” - relacjonował.
Wszyscy pracownicy byli w rosyjskojęzycznych grupach. Chodziło o to, by nie zadawali zbyt wielu pytań i by nie byli do końca świadomi, nad czym pracują. Z kolei jeden z informatorów "Gazety Wyborczej” wskazał, że prócz Mateusza Piepiórki, proceder organizował także jego bliski znajomy Jakub Lewandowski. To właśnie ta dwójka przekazywała pracownikom wykazy ludności z imieniem i nazwiskiem, numerem PESEL i adresem zamieszkania, a także karty "Komitetu Wyborczego Marka Jakubiaka”. Tak wyposażeni pracownicy ze Wschodu, przepisywali dane z wykazów na karty, od rana do późnych godzin wieczornych. Tylko jednego dnia 18 marca 2020 roku przepisano dane wyborców na 1176 kart, po 15 pozycji każda, co łącznie dało 17 tys. 640 nazwisk. Wspomniany współpracownik Piepiórki, Jakub Lewandowski, z szybkiego tempa przygotowywania podpisów dla Marka Jakubiaka był bardzo zadowolony. W jednym z esemesów przesłanych do pracowników pisze: "Jesteście wielcy! :) Dzisiaj napisaliście 1176 kartek!!! Ogromne gratulacje!!! :)”. Później dodaje: "Możecie tak codziennie”.
Dzwonimy do Jakuba Lewandowskiego i pytamy, czy brał udział w przygotowywaniu sfałszowanych list poparcia. - Uchylam się od odpowiedzi - rzucił tylko. Przepisywanie zakończyło się 20 marca 2020 roku, a trzy dni później Marek Jakubiak ogłosił, że zebrał 140 tysięcy podpisów i złożył je w PKW. Później w wyborach prezydenckich dostał… 33 tys. głosów.
Jakubiak w popłochu
Sprawa "produkcji" podpisów dla Marka Jakubiaka ujrzała światło dzienne przypadkiem. Powód? Czysto ekonomiczny. Zirytowani cudzoziemcy, którzy przepisywali nazwiska, nie otrzymali drugiej części wynagrodzenia, która miała trafić na ich konta. Poskarżyli się więc dziennikarzom. Wysłali maile do wielu redakcji. Zainteresowała się tym właśnie "Gazeta Wyborcza". Gdy rusza śledztwo prokuratorskie, na Marka Jakubiaka, Mateusza Piepiórkę i resztę organizatorów podpisów poparcia pada blady strach. Wszystko przez przelewy od Jakubiaka. Wszyscy obawiają się, że prędzej czy później dogrzebie się do nich prokurator. Panowie naradzają się wówczas, w jaki sposób będą się tłumaczyć. Spodziewają się pytań: za co kandydat na prezydenta przelewał tak często pieniądze spółce zajmującej się wynajmem nieruchomościami? Wpadają na rozwiązanie, jak im się wydaje, idealne. Jakubiak jest przecież właścicielem browarów. W związku z tym knują, że Chris House rzekomo wykonywało dla polityka "Badanie rynku piw w Wielkiej Brytanii". Jeden z naszych informatorów, który brał udział w fałszerstwach: - To było karkołomne. To był czas pandemii, a Chris House zajmowało się głównie wynajmem nieruchomości. Poza tym zapomnieli o jednym drobnym szczególe. Przelewy do Chris House nie poszły z Browarów Jakubiaka, tylko z jego prywatnego konta. Śledztwo w prokuraturze trwa już 5 lat. I choć końca nie widać, to jakieś postępy są. Śledczy zgromadził już w tej sprawie 38 tomów akt. Zarzutów jednak nie postawiono dotąd nikomu. Pytam więc Mateusza Piepiórkę wprost, czy to on organizował akcję produkcji podpisów poparcia dla kandydata Marka Jakubiaka i czy to on wynajął biura, w których obcokrajowcy wypełniali listy z poparciem. I czy on dostał za to od Jakubiaka 100 tysięcy złotych. Ten najpierw zdecydowanie zaprzecza. A gdy pokazujemy mu konkretne przelewy na Chris House, w której był większościowym udziałowcem, w końcu przyznaje się: „Ta spółka była wynikiem pewnego nieporozumienia. Trzy lata próbowałem się z niej wydostać. W całą tą sprawę byłem uwikłany tylko formalnie, osobiście nie brałem w niej udziału”.
Zabawa w głuchy telefon
O sprawie próbujemy też porozmawiać z Markiem Jakubiakiem. Chcemy poinformować go, że dysponujemy przelewami, które słał na spółkę Piepiórki.
- Dzień dobry, Piotr Krysiak z redakcji Goniec.pl. Czy ma pan chwilę na rozmowę? - pytamy.
- Za pół godziny muszę wyjść z domu - mówi Marek Jakubiak, który tamtego dnia spieszy się na przedwyborczą debatę organizowaną przez TV Republika.
- Zdążymy - odpowiadamy i pytamy o przelew dla spółki Chris House. - Czy to on stanowił zapłatę za podpisy poparcia, które zbierał Mateusz Piepiórka?
- Mam zaraz debatę. Myślałem, że jakaś ważna sprawa. Skontaktujemy się później - rzucił krótko, po czym niespodziewanie zakończył rozmowę.
Następnego dnia dzwonimy znowu, tym razem z innego numeru telefonu, bo tego redakcyjnego kandydat na wszelki wypadek już nie odbiera. Sztuczka działa, Jakubiak odbiera natychmiast. Jednak gdy mówimy o co chodzi, znów nas zwodzi. Twierdzi, że „jest na antenie”, nie ma czasu i skontaktuje się z nami kiedy indziej. Nie odpuszczamy i Markowi Jakubiakowi ślemy pytania esemesem. Chcemy dowiedzieć się więcej na temat jego tajemniczych przelewów do Chris House.
Jakubiak proponuje wywiad… po wyborach
W końcu otrzymujemy maila od Marka Jakubiaka:
"Dziękuję za cierpliwość jak Pan wie jestem zarejestrowanym kandydatem na Prezydenta i nie mam czasu na przypominanie sobie sytuacji z przed 5 lat (pis. oryginalna).
Po kampanii wyborczej spotkam się z przyjemnością udzielając wywiadu. Rozumiem, że dla Pana czas kampanijny nie jest determinantem działania (pis. oryginalna)”. W dalszej części wskazuje, że Piepiórka - który był członkiem Komitetu Wyborczego Wyborców Marka Jakubiaka - nie miał przydzielonym w nim… żadnych obowiązków. A na pytania o rodzaj swojej współpracy z firmą Chris House, Jakubiak zapowiada, że udzieli nam wyjaśnień w przyszłości, jeśli… otrzyma na to zgodę prezesa zarządu tej spółki. Jednak kategorycznie przekonuje: „Nigdy nie wynajmowałem nikogo do zbierania podpisów”. Pod koniec przypomina, że po ukazaniu się artykułu w „Gazecie Wyborczej”, pozwał autora artykułu Wojciecha Czuchnowskiego. O tym, że w obu instancjach proces przegrał - już nie wspomina.
- Oczywiście, że Jakubiak o wszystkim wiedział - przekonuje nasz informator, który brał udział w fałszowaniu list poparcia. - Po to wziął Piepiórkę, by zorganizował mu te podpisy. Przecież Piepiórka mu te podpisy przywoził. A Jakubiak płacił za tę usługę ratami. Swoją drogą, wie pan, dlaczego wybrał przelewy, a nie gotówkę? Żeby odliczyć sobie od tego VAT. Nie wiem, czy to jeszcze zachłanność, czy już głupota.
Fenomenalny Bartoszewicz i nieudacznik Stanowski
Pora wrócić do jednego z najbardziej tajemniczych kandydatów w nadchodzących wyborach dr. Artura Bartoszewicza, wykładowcy warszawskiej SGH. W kampanii zrobiło się o nim głośno, gdy udzielił wywiadu Krzysztofowi Stanowskiemu. Bartoszewicz pochwalił się w rozmowie, że zdołał zebrać 248 tysięcy podpisów poparcia. Ta zawrotna liczba wzbudziło podejrzenia u szefa Kanału Zero.
- Przecież jest pan totalnie anonimową osobą w Polsce – mówił Stanowski. - Pana konta na Instagramie, nie chcę skłamać, mają 69 i 19 followersów. Na Twitterze obserwuje pana 825 osób. Generalnie ludzie nie biją się o to, żeby sprawdzić, co u pana. Konto na FB ma tylko tysiąc obserwujących…
- Bardzo dobrze – odpowiadał lekko poirytowany Bartoszewicz.
- No nie wiem, czy tak dobrze. Chyba kiepsko jednak – ripostował Stanowski. - Niech pan mi powie, jak się zdobywa tyle podpisów? Bo to jest imponujące. Zebrał pan 200 tys. podpisów…
- 250 tys. podpisów do tej pory – poprawił go szybko Bartoszewicz - Od 2 do 28 lutego 2025 r. zebrałem 130 tysięcy.
- 130 tysięcy zebrał pan w 27 dni… Czyli dziennie spływało do pana średnio 4814 podpisów. To muszę panu powiedzieć, że to jest fantastyczny wynik. Jak pan tu przyszedł, to ja sam się poczułem jak totalny nieudacznik – prowokował Stanowski, który także jako kandydat na prezydenta podpisy zebrał z trudem, mimo znacznie większej rozpoznawalności.
W jaki sposób nieznany powszechnie kandydat zebrał taką liczbę podpisów? Jak zdołał to zrobić, bez dziesiątek wolontariuszy z politycznych młodzieżówek? W końcu jak to było możliwe, bez żadnej kampanii marketingowo-reklamowej, w którą trzeba by zainwestować miliony złotych? Czy fenomen ten tłumaczyć może postać Mateusza Piepiórki, który w tych wyborach został pełnomocnikiem sztabu doktora Bartoszewicza?
Nauka na błędach
Wywiad Bartoszewicza w Kanale Zero cieszył się ogromną popularnością. Do dziś obejrzało go ponad milion sto tysięcy internautów. I choć kandydat Bartoszewicz bardzo spokojnie reagował na złośliwości, sarkazm i zarzuty dziennikarza - i robił, co mógł, by nie dać się wyprowadzić z równowagi - to kilka razy widać było u niego zdenerwowanie. Bolesne mogły być dla niego pytania, które widzowie zadawali mu na żywo telefonicznie. Niektórzy wprost mówili, że mu nie wierzą. I to pomimo że Bartoszewicz do studia przyniósł paczki z nieotwartymi jeszcze kopertami z kolejnymi listami poparcia. Na antenie kontratakował Stanowskiego: „Chce pan sobie porozcinać koperty", na co Stanowski odparł: "Spoko, mogę” i wziął kilka do ręki. Nasz informator: - Jak to mówią, człowiek uczy się na błędach. Bartoszewicz chciał, żeby podpisy docierały do niego listownie, na adres domowy, z poczt w całym kraju. Więc Mateusz musiał jeździć po Polsce i wysyłać mu te koperty. Mateusz Piepiórka w rozmowie z nami znów kategorycznie zaprzecza. Stwierdza, że nigdzie nie jeździł i nic do Bartoszewicza nie wysyłał. I że podpisy Bartoszewicza nie są kupione. - Nie wiem, kto takie rzeczy opowiada, to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością - przekonuje. Ale podobnie kategorycznie mówił początkowo o sprawie Jakubiaka, a potem jednak zmieniał zdanie. Ponownie nasz informator: - Bartoszewicz, wiedząc, że mogą być problemy z nagłego przyrostu tych podpisów, obmyślił sobie plan. Tuż przed wywiadem u Stanowskiego wysłał do siebie nowe listy, by jeszcze zamknięte w kopertach zabrać je do studia. W listach były telefony do tych ludzi i on liczył na to, że Stanowski będzie do nich dzwonił. Bo to akurat byli ustawieni ludzie, gotowi wszystko potwierdzić. Działał, jak przestępca, który zawsze otwiera sobie drogę do wyjaśnienia swojego działania. Dzwonię także do samego Artura Bartoszewicza. Pytanie o Mateusza Piepiórkę - i wskazanie przez nas, że ten znajduje się w gronie osób, które organizowały sfałszowane podpisy dla Marka Jakubiaka, wyprowadza go jednak z równowagi.
- Niech pan pana Piepiórki się pyta o takie rzeczy, nie mnie. Ja nie mam takiej wiedzy, to mnie w ogóle nie interesuje - przyznaję z rozbrajającą szczerością.
- Zapytałem pana Piepiórkę, dlatego teraz pytam pana - podkreślamy.
- Niech pan z panem Piepiórką rozmawia - powtarza Bartoszewicz.
- To pana nie interesuje? Czy ktoś fałszował podpisy, czy nie, to i tak może u pana pracować? Dopytujemy zaskoczeni. Kandydat na prezydenta rzuca słuchawką. O listy, które wziął ze sobą do studia Kanału Zero, nawet nie zdążyliśmy zapytać.
Fałszowanie podpisów niczym polityczny bumerang
O fałszowaniu podpisów na listach poparcia wszyscy wiedzą w Polsce od lat. Ile kosztuje komplet podpisów? Jak mówi nasz informator, który sam brał w tym udział, najdroższe są wybory parlamentarne a najtańsze prezydenckie. Czemu? Ponieważ ci, którzy fałszują podpisy, biorą je z bazy ukradzionej przez pracownika firmy telekomunikacyjnej. Właśnie z takiej bazy miał korzystać Mateusz Piepiórka.
- Ona ma już kilka lat i niestety z każdym rokiem staje się mniej przydatna, bo przecież ludzie umierają i się rodzą - mówi nasz informator. - Więc PKW znajduje coraz więcej tzw. martwych dusz. A na cenę ma wpływ fakt, że w wyborach prezydenckich na tych samych kandydatów głosują mieszkańcy całego kraju. Więc taki hochsztapler po prostu bierze z bazy, kogo chce i wpisuje na listy. I za podpisy w tych wyborach płaci się średnio złotówkę, czasem trochę więcej - słyszymy. Sprawa jest bardziej skomplikowana w przypadku wyborów parlamentarnych. Tymczasem w Państwowej Komisji Wyborczej pracuje około 30 osób. W czasie kampanijnym to oni muszą zweryfikować przekazane przez kandydatów podpisy. Wygląda to tak, że do jednego z pokojów trafiają pudełka z podpisami. Kilka osób bierze każdą kartkę i ogląda ją z każdej strony. Jeśli cokolwiek budzi ich zastrzeżenia, sprawdza się dalej. Ale możliwości weryfikacji jest niewiele. Kontrolerzy mogą tylko weryfikować, czy PESEL się zgadza, mogą tez sprawdzić, czy dana osoba mieszka pod adresem, który wskazała na liście oraz czy dana osoba żyje. Pozostają jeszcze nieczytelne nazwiska i jakieś drobne błędy, które też eliminują podpis. Nasz informator śmieje się z tego: - PKW to my się nigdy nie baliśmy. I nadal się nikt nie boi. W tych wyborach nadal jest to samo, po prostu leci lewizna. W PKW ręce rozkładają. Nic nie mogą nam zrobić. Prokuratura też.
- Zawsze wszystko umiera śmiercią naturalną. Może komuś jest wygodnie, że jest taka sytuacja? - pyta retorycznie.